Bardzo chciałam, trochę się bałam, spodziewałam się wszystkiego. Brak mi słów. Głównie dlatego, że najpierw musiałabym tam spędzić naprawdę sporo czasu, zeby mieć czelność wyrażać opinię. Tymczasem była to tylko jedna noc i kilka/mało/za mało godzin. Wreszcie w Bukareszcie. Czytałam kiedyś świetną książkę (był o tym post na moim blogu, ale nie mogę go odnaleźć) na temat tego miasta. Naprawdę polecam
Bukareszt. Kurz i krew Małgorzaty Rejmer. Tymczasem własnymi słowy ja. Szał architekturowy. Nadziabana monumentalność. Wiochometropolia. Niewiele (nic) pozostało z przedwojennego
Paryża Wschodu. Straszno - zważywszy na świadomość historii. Intrygująco. Pociągająco. Wciągająco. Urok. Być może dosłowny. Respekt. Smutek. Ceaușescu. Nieustannie tykająca sejsmograficznie bomba. Nie polecałabym wpadać tu od tak, bez przygotowania, poznania wydarzeń, które doprowadziły do tego, że jest jak jest. Nie ma opcji, nie spodoba się. Będziecie narzekać, krzywić się i krytykować. Jestem tego pewna. Ja - cóż, mnie pociągają takie nieoczywistości. Niepopularne, niedoceniane, z pokręconym życiorysem (hm, te cechy pociągały mnie zawsze i w ludziach...).
Zdjęcia w najmniejszym stopniu nie oddają prawdy.
Na koniec trochę folku złapanegogdzieś po drodze między Bukaresztem, a Konstancą:
:)